Berloff nie potrafi dobrze zakomunikować konwencji, w jaką celuje. Historia startuje w dość lekkim tonie, pierwsze kroki, jakie stawiają bohaterki w półświatku, okazują się zaskakująco łatwe, a
"Królowe zbrodni" rozpoczynają się dźwiękami "It’s a Man’s Man’s Man’s World" i już słychać, że nie będzie subtelnie. Od razu czuć też, że reżyserka i scenarzystka Andrea Berloff będzie desperacko podpierać się autorytetem hitów z epoki, od "The Chain" i "Gold Dust Woman" przez "Barracudę" po "Carry On Wayward Son". Ale co komu po dobrych feministycznych intencjach i składance "Best of 70’s Rock", kiedy sumuje się to wszystko co najwyżej w piątą wodę po Scorsesem. Miały być "Babki z ferajny", a nie ma nawet "Ulic nędzy". Zostaje sama nędza.
Fundamentalnym problemem "Królowych zbrodni" jest to, że w zeszłym roku Steve McQueen opowiedział bardzo podobną historię w dużo ciekawszy sposób. Fabularny punkt wyjścia – chociaż pożyczony z komiksu DC "The Kitchen" autorstwa Ming Doyle i Ollie Mastersa – to przecież "Wdowy" raz jeszcze. Trzech irlandzkich mafiozów zostaje przyłapanych na gorącym uczynku, więc ich żony muszą wziąć się za gangsterskie porachunki, żeby mieć co do garnka włożyć. Cały numer filmu Berloff polega oczywiście na tym, że Kathy (Melissa McCarthy), Claire (Elisabeth Moss) i Ruby (Tiffany Haddish) okazują się dużo skuteczniejszymi kryminalistkami – i opokami lokalnej społeczności – od swoich mężów. Ale emancypacyjne przesłanie jakoś nie dobija do brzegu.
Między innymi dlatego, że Berloff nie potrafi dobrze zakomunikować konwencji, w jaką celuje. Historia startuje w dość lekkim tonie, pierwsze kroki, jakie stawiają bohaterki w półświatku, okazują się zaskakująco łatwe, a triumfalne sekwencje montażowe rozegrane w rytm kolejnych szlagierów oraz wybory castingowe (z McCarthy na czele) skutecznie usypiają naszą czujność (usypiają też bardziej dosłownie). Stawka jednak rośnie: tu trzeba pokroić jakieś ciało, tam stawić czoła mafijnej konkurencji albo stłumić bunt we własnych szeregach. Z czasem robi się zatem poważnie i dość dramatycznie, ale coś przy okazji zgrzyta i nie jest to chyba zgrzyt zamierzony. Jeśli Berloff chciała dać bohaterkom po łapkach i pokazać, jak gatunkowa fantazja kruszy się w starciu z grozą rzeczywistości, to nie wyszło. Bo nawet ta "rzeczywistość" funkcjonuje tu według wyświechtanych kinowych schematów.
Dlatego "Królowe zbrodni" przegrywają nie tylko jako historia, ale i her-storia. Okej, akcja toczy się w czasach feministycznej rewolucji, okej, ktoś rzuca tu nazwiskiem Glorii Steinem. Trudno jednak chwalić "kobiecy punkt widzenia" filmu, kiedy opiera się on na tak jednowymiarowych portretach. Każda z bohaterek definiowana jest wyłącznie przez jakąś dominującą cechę charakteru, a kiedy któraś z nich przechodzi przemianę, to po prostu zmienia jedną gatunkową gębę na drugą, niczym za dotknięciem magicznej scenariuszowej różdżki. Szkoda aktorek kalibru Moss na tak płaskie postacie. Zresztą nawet owo niby emancypacyjne przesłanie wybrzmiewa dość opacznie – i to chyba niechcący. No bo wbrew "sprawczemu" tonowi z filmu wynika przecież, że a) jeśli już chcesz się emancypować, to lepiej przygotuj się na porzucenie skrupułów, oraz że b) nikt tak nie nabruździ babce, jak inna babka. Kobieta kobiecie wilczycą?
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu